Opuszczamy święte miasto, jesteśmy już w pociągu. Nie mogę spać, obok siedzi kilka hałaśliwych i prze brzydkich Brytyjek. Dziś to był dzień…
Wczesnym rankiem mieliśmy iść nad Ganges i przepłynąć się o wschodzie słońca. Niestety pogoda nadał była słaba, padło, więc zdecydowaliśmy, że popłyniemy w południe, prognozy zapowiadały poprawę pogody. Faktycznie w południe zrobiło się ciepło i wyjrzało słońce. Ruszyliśmy na gathy. Nasz hotelik jest może z 300 metrów od głównej spalarni, chcąc nie chcąc codziennie przechodzimy koło nich, za każdym razem robi to wrażenie, choć z czasem trochę się do tego przyzwyczajamy. Idziemy, widzimy wystające nogi, nadpalone od strony ogniska a z drugiej jeszcze całe. Gdzieś widać głowę, dłoń… Nie śmierdzi, zapach palonego drewna jest miły i przynosi skojarzenie z zimowym Zakopanym.
Idziemy dalej po drodze mijając właścicieli łodzi, zachęcają do skorzystania z ich usług. Chcieliśmy iść do gościa którego poznaliśmy dzień wcześniej. Jednak nasz boat man jest tak przekonujący i zgadza się na naszą propozycję ceny, że wsiadamy z nim. Cena na jakiej stanęło to 50 rupi (2.5 zł) od osoby za godzinę. Wreszcie płyniemy, cała łódka nasza. Dowiadujemy się, że cała rodzina zajmuje się tym czym on. Łącznie posiadają kilka łodzi. Dziś stan Gangesu jest średni, zatopione są tyko nisko umieszczone przebieralnie dla kobiet. W czasie monsunu stan rzeki jest wyższy nawet o 5-10 metrów.
Wtedy niemożliwe jest chodzenie pomiędzy kolejnymi gathami. Rejs jest powolny, płyniemy pod prąd, słuchamy kolejnych opowieści o maharadżach zamieszkujących mijane budynki. Dopływamy do drugiej mniejszej spalarni, podpływamy blisko. Tu spalane jest tylko kilkanaście ciał dziennie. W tym momencie z łodzi oddalonej od nas o kilkanaście metrów mężczyźni wrzucają zwłoki dziecka wody. Właśnie dzieci, kobiety w ciąży i ugryzionych przez kobrę nie spala się… Zawracamy, teraz płyniemy szybciej ale dalej od brzegu. Widok niezwykły, unoszący się dym snuje się nad miastem, ze świątyń słychać modły. Przyszedł i czas na nasz kontakt ze świętą rzeką. Nie decydujemy się na kąpiel, choć tubylcy nie mają z tym problemu bo myją nawet zęby w Gangesie.
Moczymy dłonie , jest chłodna, kolor zielonkawy, obok przepływa ciało martwej krowy , tak twierdzi boat man, dla mnie to bardziej pies. Oceńcie sami. Jesteśmy oczyszczeni… przynajmniej trochę. Wracamy na brzeg, dziękujemy za przejażdżkę i ruszamy w wąskie uliczki Waranasi.
Plątanina to nieprawdopodobna. Szerokość zazwyczaj nie przekracza metra a mieści się na niej krowa, motocykl, kilka psów, dzieci, starcy i czasami turyści. Co jakiś czas „idzie” kondukt pogrzebowy, ustrojone w kolorowe materiały zwłoki mijają nas na wysokości głowy czasem na centymetry. Zapach kadzideł prawie dusi. Turystów białego koloru nie ma wielu, to nie jest destynacja wakacyjna, ale rodaków można spotkać. Smród moczu oddawanego na ściany, tony śmieci, krowie , pisie , małpie i może ludzkie kupy tworzą niezły labirynt do omijania. Nie zawsze udaje się je ominąć, wielokrotnie wpadamy w poślizgi nie do końca kontrolowane. Tyle szczęścia to chyba przez całe życie sobie nie wydeptaliśmy. Jemy wszystko, nie ograniczamy się do barów i „restauracji”.
Jemy na ulicy ze straganów pierożki samosa (45 gr) i inne nie określone wiktuały. Siadamy w maleńkiej knajpeczce. Może ma 3 m x 2 m przy czym na wejściu może z 1.5 m2 mieści się cała kuchnia i kucharka. Jedzenie naprawdę dobre. Moi wespół podróżniczy dezynfekują się jakimiś szpitalnymi specyfikami. Na zabieg idzie stolik, dłonie i sztuce itc. Liczą chyba, że jedzenie, woda, składniki, garnki i dłonie pani kucharki pochodzą z jakiejś innej bajki… :)
Czas opuścić Waranasi, wychodzimy hotelu i szukamy dojścia do „main road”, tam liczymy na znalezienie moto-rikszy, którą dostaniemy się na dworzec. Tubylcy są mili, pytają gdzie idziemy i wskazują drogę. Udało się, jesteśmy na głównej drodze, ale riksz nie ma. Chcieliśmy jechać dwoma, z tyłu idą plecaki i trzech pasażerów. Zastanawiamy się czy w takiej konfiguracji się pomieścimy. Idziemy spory kawałek ale motorikszy nie ma żadnej, jedynie rowerowe, ale one mieszczą tylko dwie osoby bez plecaków a jazda na dworzec trwała by wieki. Pojawia się nagle wybawienie, gość twierdzi że ma dużą rikszę która pomieści nas wszystkich. Po negocjacji ceny udajemy się w jej kierunku no i co widzimy?! To taki model jak każda inna. W oczach dziewczyn całkowite zwątpienie. Pytamy go jak ma wejść na taki mały pojazd 7 osób, 6 dużych plecaków i 6 podręcznych?!?! Kierowca upiera się ze się da. Na tył idą, Partyk, Valdek, Kasia i Sylwia za nimi i na nich łącznie 4 duże i 4 małe plecaki, z przodu, Tomek po lewej, w środku kierowca i ja po prawej. Na kolanach i w nogach plecaki. Nie wierzyliśmy, że to dzieje się naprawdę. Riksza ruszyła, zjechaliśmy z głównej drogi pokrytej asfaltem, tu chyba skrót, jedziemy wąskimi uliczkami na 1.5 m szerokości. Mijamy się z wszystkim co się rusza. Ja i Tomek odruchowo chowamy nogi i plecaki widząc zbliżające się rogate krowy. Ociekamy się o ich ciepłe futerko. Jazda nas śmieszy a jednocześnie przeraża. Zastanawiamy się gdzie pojazd na środek ciężkości i kogo przygniecie pierwszego jak dojedzie do wywrotki. Nawet tubylcy śmieją się, a inni patrzą z zachwytem…
Dotarliśmy na dworzec! Jeszcze tylko przejść przez ulicę na drugą stronę. Każdy nas robi to na własną rękę. Jakoś się udaje. Tłum się zagęszcza, zbliżamy się do głównego budynku. Jest taka masa ludzi, że idziemy za rękę żeby się nie zgubić… docieramy na 8 peron, tam mają podstawić nasz pociąg. Podjechał, chyba nasz. Poszliśmy z Tomkiem go obczaić. W tym czasie spragniony wrażeń tubylec maca Kasię po pupie i zadowolony ucieka. Pociąg zatrzymał się całkowicie, widok nas lekko przeraża, ludzie biegną i pchają się do wagonu dziwami i oknami. Myślimy czy my też tak będziemy? Na szczęście to podróżujący w najtańszej klasie bez rezerwacji. My jesteśmy teraz z niewiele lepszej ale z pryczami do spania i własnym miejscem. Nie możemy narzekać. Patryk i Tomek zamawiają obiad, nawet smaczny cena 100 rupi (5zł). Myszki biegają po podłodze. Angielki już nie gdakają, idziemy spać. Jutro ok. 6:00 będziemy w Agrze.